Beyond the borders… [cz. 2]

Levon Minassian & Armand Amar - Songs from the World Apart

Rano, około czwartej, na osiedlu króluje cisza. Zwłaszcza w sobotę. Nie słychać wyjeżdżających do pracy sąsiadów, nie burczą piły, co tną drewno na nadchodzącą zimę, ani kosiarki, pałaszujące w przydomowych ogródkach zieleniącą się wyjątkowo bujnie trawę. Śpi nawet kogut (no, tak po prawdzie – jego to słychać zazwyczaj około dziewiątej – wniosek, sporo „gość” baluje). Sroki… koty przepędziły skutecznie, a i skowronek już dawno dał sobie spokój z trelami do ukochanej. Odkąd rosnąca w siłę Rzeczypospolita oddała do użytku obwodnicę – w ogóle nie dociera do nas szum cywilizacji. Ot, jak powiedział kiedyś przyjaciel, budząc się u nas na poddaszu po jakiejś imprezie: „chyba ogłuchłem, taka  cisza”…

Wracam sobie znad Warty, gdzie między trzcinami bezczelnie i pewnie karygodnie (jakby to powiedzieli ekolodzy) mierzyłem z obiektywu do żurawi, ganiałem za danielami i generalnie starałem się zrzucić z siebie kurz całotygodniowego użerania się z problemami stwarzanymi przez ludzi, którzy nic innego nie mają do roboty. Weekend, zawsze gdy nadchodzi, jawi się jakąś oazą pośród piasku sypiącego się w trybiki ludzkiej maszynerii, która jeszcze jakoś funkcjonuje, ale jak długo – nikt nie wie.

Zatem jest niedziela, przyjemny i cichy poranek. Kot śpi, wiedząc, że gdy wstanie słońce, będzie ze 30 stopni w cieniu i nawet spać mu się nie będzie chciało z upału i lenistwa. Więc nalewam sobie zimnego soku, siadam wygodnie i zanurzam się odkładany specjalnie na takie chwile Songs From a World Apart Levona Minassiana i Armanda Amara. Pusty dom i delikatnie sącząca się z głośników muzyka.


Ech… jest coś tak nieodparcie tajemniczego w tej muzyce, że nie potrafię oderwać się od niej od wielu lat. Levon Minassian, fanom dobrej muzyki powinien być znany choćby za sprawą Petera Gabriela. Były frontman Genesis (użyję tego określenia, choć Gabriel zrobił wszystko, co trzeba, by już tak o nim nie mówić) słynie z tego, że w jego studiu lub też z nim samym nagrywają, bądź występują ludzie, którym do szerszej publiczności trudno się przebić. Albo grają zbyt ‘trudną’ muzykę, albo zdecydowanie ‘niekomercyjną’ (chyba, że umiera polski papież, wtedy nic z tych rzeczy nie jest passe), albo w ogóle nie wyglądają. A już tym bardziej, że nie eventują w odpowiedni dla współczesnego cywilizacyjnego świata sposób. Minassian jest takim właśnie „odkrytym” artystą. Wystąpił na koncertach z Gabrielem, grał na ścieżce dźwiękowej do filmu Passion Mela Gibsona. Songs From A World Apart to prawie solowe wydawnictwo. Prawie, bo pomaga mu Armand Amar. Jednak to doudouk Minassiana jest tu najważniejszy.

Od pierwszych dźwięków słychać, że jest to muzyka na te wszystkie chwile, w których można cyzelować przepływające przez palce sekundy. Gdy nic nie jest ważne, poza jakimś takim zawiśnięciem pomiędzy jedną chwilą, a drugą. Jak poranek w niedzielę, w którym brzmienie ciszy zza okna jest perfekcyjnym uzupełnieniem muzyki sączącej się w salonie. Albo odwrotnie. Nie ma znaczenia.

Wyróżnienie jakiegokolwiek z nagrań byłoby naruszeniem granicy. Ta płyta to całość, mistycznie wręcz oplatająca słuchacza z każdym kolejnym przesłuchaniem. Zaczyna się tak, jak powinna się zacząć – od symfonicznych pasaży i śpiewu doudouka, a kończy … teraz wydaje mi się, że jest to jedyny możliwy sposób – wokalizą Nustat Fateh Ali Khana. Którego przedstawiać nie trzeba, prawda?

Co mają robić ci, którzy nie mają ciszy za oknem? Ech, niech posłuchają Songs From A World Apart. Będą choć przez chwilę mogli poczuć muśnięcie lepszego świata na twarzy. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *