Mam słabość do Corellego. Odkąd po raz pierwszy spotkałem się z muzyką słynnego Włocha (no dobra, wiem, gdzie mu tam do Vivaldiego), zawsze żywiej bije mi serce, gdy mam okazję obcować z jego kompozycjami.
Co ciekawe, najważniejsze i najsłynniejsze bodajże dzieło Bolończyka (il Bolognese – pod takim pseudonimem bowiem Corelli często występował… i pomyśleć, że dziś na ten dźwięk myslimy o obiedzie) jakoś tak pomijałem w Klasycznej Niedzieli. Owszem, zająłem się, i to nawet dwukrotnie świetnymi sonatami skrzypcowymi op. 5 (i nadal lubię oba wykonania: zarówno Dantone jak i Manze), skrobnąłem o absolutnym obowiązku w muzyce baroku, czyli koncertach brandenburskich Bacha. Pojawiły się Concerto grosso Jerzego Fryderyka Haendla (i to w bardzo hołubionej przeze mnie wersji Arte Dei Suonatori), a nawet dość znacząco zaznaczyli się na blogu Locatelli z Geminianim: obaj przecież w znacznej mierze zawdzięczający swoją pozycję właśnie owym słynnym koncertom Arcangelo Corellego.
Zatem dziś właśnie Corelli. W najsłynniejszym swoim dziele. Dwanaście koncertów skrzypcowych znanych jako concerto grosso. Stylistyczne określenie gatunku. Będące dla całej rzeszy kompozytorów niczym wzorzec z Sèvres. Czym są concerto grosso? Ano dla przypomnienia – to kilkuczęściowa kompozycja, w której, niezależnie od tempa gry, pojawia się nieodłączny dialog pomiędzy jednym lub grupą instrumentów zwanych concertino a pozostałą częścią zespołu akompaniującego określaną mianem tutti (albo ripieni). Generalnie założenie jest takie, że concertino grają dwoje skrzypiec i wiolonczela (choć spotyka się bardziej rozbudowaną jej wersję) a tutti to pozostała część orkiestry włącznie z klawesynem lub organami (grającymi w roli basso continuo).
Kompozycje Corellego nie są oczywiście pierwszymi z tego gatunku. Ale to il Bolognese zaczął używać tej nazwy, a owe koncerty, które napisał niejako natychmiast stały się swoistym wyznacznikiem dla kolejnych pokoleń muzyków i kompozytorów. Na tyle ważkim, że pisali oni kolejne dzieła „w stylu Corellego” co samo w sobie już sugeruje ogromną rolę, jaką włoski kompozytor dla tego rodzaju muzyki baroku pełni.
Recenzowana płyta najnowsza nie jest. Powiedziałbym raczej, że jest cokolwiek wiekowa, patrząc przez pryzmat prezentowanych dotąd w Klasycznej Niedzieli albumów. Sir Neville Marriner i jego Akademia od św. Marcina Wśród Pól nagrali koncerty Corellego w 1974 roku (o, zacząłem wtedy chodzić do przedszkola). I do dziś zarówno dźwięk, jak i wykonanie budzą szacunek. Piękna, melodyjna, grana bez nachalnej ekspresji muzyka przywodzi na myśl rozległe i urokliwe włoskie pejzaże, dokładnie takie, jakie posłużyły za okładkę recenzowanego albumu. Dzieło Gaspara Dougheta – Wodospady w Tivoli to właśnie taka niezobowiązująca, acz przyjemna rzeczywistość. Nie goni nas czas, nie krzyczą nad głowami obowiązki, terminy czy ważne spotkania. Jest tylko i aż muzyka. Swoboda, natchnienie, barwna i dynamiczna, a innym razem łagodna i zwiewna poezja dźwięków i obrazów. Tylko tyle i aż tyle. Czegóż chcieć więcej?
Gwarantuję, raz posłuchacie i nie będziecie mogli się od Corellego uwolnić…