Lund Quartet: Lund Quartet [2013]

W odmętach zapomnienia…

Powiedzmy sobie wprost: to, co W Odmętach Zapomnienia pojawiać się będzie, z muzyką klasyczną (której z założenia poświęcona jest Klasyczna Niedziela) zbyt wiele wspólnego nie ma. 

Muzyka wybrzmiewa zresztą już powyżej (wredny bloger ustawił autoodtwarzanie, więc nie czytajcie tego w pracy), samo z siebie uruchomione z linku na YT. Poświęcić im warto chwilę lub dwie, bo to niezwykle uzdolnieni, absolutnie porywający muzycznie członkowie kwartetu jazzowego LUND QUARTET z Bristolu.

Jak na debiutantów przystało, Lundowie wypruli się całkowicie na pomysły muzyczne i  album pozostawili, jak tysiące artystów przed nimi i miliony po nich – bez tytułu. Pojawił się we wrześniu 2013 roku, co z perspektywy przydługiego wstępu powyżej okazuje się być całą epoką. Pojawił się i narobił niezwykłego apetytu wszystkim spragnionym jazzu rodem z dwudziestego pierwszego stulecia. A potem… rozpłynął się w nicości blogosfery.

Przypomnijmy zatem:

Lund Quartet to: Simon Adcock na fortepianie i thereminie, kontrabasista Rob Childs, perkusista Sam Muscat i Jake Wittlin na gramofonach. A ich debiutancki, i jak na razie jedyny album, to przepięknie poskładana mozaika skandynawskiego jazzu (choć bez problemu można się w nim doszukać chłodnej powściągliwości Briana Eno), podlanego…  trip-hopowym brzmieniem skreczujących gramofonów. Niby niewiele, a jednak brzmi to wybornie.

Jest w tej muzyce mnóstwo nieuniknionych nawiązań, inspiracji, a nawet zapożyczeń. Jest dynamika niezwykłych melodii, jest pulsujący rytm narzucany przez klasycznie brzmiący kontrabas, ślicznie zresztą wspierany przez gramofonowe triki Jake’a Wittlina. Przy pierwszym słuchaniu uderza minimalizm użytych środków: jeśli grają klawisze, to taki neurotyczny fortepian, na którym poprzedniego wieczoru przygrywał Evans. Jeśli trąbka… to wsmaplowane nuty puszczającego do nas oko Davisa. Nawet sekcja, gdy już zabiera się za budowanie podstaw kompozycji, to jakbyśmy słuchali jazzowego tria gdzieś na zapleczu nowojorskiego klubu, gdzieś w ponurych latach pięćdziesiątych. I to wszystko pasuje do siebie. Idealnie.

Żal niestety, że od 2013 roku nic o Lund Quartet w sieci nie słychać. Owszem, na YT są ich kawałki, album jest dostępny na Deezerze, czy Spotify; a na Bandcampie można go sobie kupić w streamingu, ale.. to tak naprawdę wszystko. Byli i się zmyli. Muzyka pozostała, niewiele, więc cieszmy się tym, co jest.