Accordone: La Bella Noeva
Drzewiej moja wiedza na temat muzyki klasycznej była niezwykle skromna. No, dziś w sumie też jest niewielka, ale powiedzmy sobie otwarcie: mądrzę się na te tematy obecnie raczej częściej niż rzadziej. Z dawnych czasów, pewnie gdzieś tam około początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku pamiętam jednak pewną wymianę zdań na tematy muzyczne, rozpoczętą ongiś oczywiście za sprawą nieśmiertelnych Czterech Pór Roku Antonio Vivaldiego. Trochę się tam wówczas poróżniliśmy w wypowiedziach ze znajomą (oczywiście dużo bardziej obeznaną muzycznie, aniżeli ja) – o co poszło ani w sumie nie pamiętam, ani tym bardziej nie chce mi się na siłę przypominać. Z dyskusji zaś pozostało w mojej pamięci jedno dość specyficzne zdanie.
„… zanim Bach zepsuł wszystko co dobre w muzyce…”
Przyznam się – dostałem tym twierdzeniem jak obuchem. Nie, żebym specjalnie wówczas „słuchał” muzyki Jana Sebastiana, ale tak skrajna opinia nawet mnie, ledwie raczkującego w muzyce klasycznej ciut zszokowała. I tak to już jest, że pewne opinie wracają do człowieka po latach. Przypadkowo i zupełnie niespodzianie.
Wspominam powyższe zdarzenie nieprzypadkowo. Album La Bella Noeva to właśnie takie nawiązanie do muzyki, której daleko do Bacha. Fakt, znajdziemy tam utwory współczesnych kompozytorów (ale tym pieśniom napisanym przez Marco Beasleya czy Guido Moriniego trudno zarzucić dwudziestowieczny blichtr), prawda, że jest na nim kilka kompozycji Claudio Monteverdiego, jednak w większości królują na nim renesansowe lub wczesnobarokowe arcydzieła mało znanych włoskich mistrzów z przełomu XVI i XVII wieku. Prym wiedzie tu muzyka zbliżona do monodii akompaniowanej, idealnie wręcz sprawdza się w niej tenor Marco Beasleya plus towarzysząca mu orkiestra prowadzona przez Guido Moriniego. Choć w sumie: słowo orkiestra jest tu nie na miejscu. Akompaniament bowiem, to najczęściej skrzypce solo lub w duecie. Rzadko skład osobowy zostaje powiększony o klawesyn tudzież inne instrumenty.
Właściwie nie ma na tym albumie słabych utworów. Począwszy od Amante Felice Giovanni Stefaniego, poprzez utwory anonimowych twórców, po Tarantellę Prima, siconna e terza Beasleya album sprawia wrażenie genialnej, niezwykle uduchowionej, a zarazem wyjątkowo codziennej muzyki. Słucha się jej z wypiekami na twarzy. Jak choćby wspomnianej Tarantelli. Piękne, dawno mnie nikt tak pozytywnie nie zaskoczył.
Próbka na koniec? Ależ proszę. Amarilli. Utwór Giulio Cacciniego…