Max Richter – The Blue Notebooks

Dwudzieste pierwsze stulecie uznane zostanie w przyszłości za pierwszy wiek ostatecznego wyalienowania człowieka. Mając do dyspozycji wszelkie współczesne mu zdobycze cywilizacji, skracające odległości pomiędzy punktami na kuli ziemskiej do niezbędnego adresu www, homo sapiens, a może ściślej homo interneticus brnie sobie w głąb własnej samotności. Oczywiście, nie tak bezpośrednio. Jeszcze chwyta się namiastek stadnych, tych nici różnych facebooków czy twitterów. Obrazowo wyodrębnia się spomiędzy tłumów znaczkiem Myspace lub Spotify, tudzież zadziera nosa przy pomocy ikonki Instagramu czy Tumblr’a… wszystko, by dalej udawać, że on to nie tylko on, ale „my”. Grupa. Temu służyć mają chwile spędzone nad nowym motywem tudzież widgetem wordpressa czy innego blogspotu. Zaiste, XXI wiek to będzie faktyczne sto lat samotności… obnażonej, bezwzględnej i zupełnie świadomie wybranej.

Minione wieki też niosły ze sobą takie zagrożenie. O ile jednak człowiek na przestrzeni czasu wybierał izolację w obawie przed swoim (czasami eufemistycznie zwanym) bliźnim, tak dziś jego świadomość, skuszona obietnicami zupełnej harmonii duszy, obrazami hedonistycznego dążenia do pielęgnacji własnego „ja” buduje sobie mur własnej niechęci do innych. Może być jak u Rogera Watersa, gdzie ścierające się warstwy zezwierzęcenia kończą swój byt na ścianie ludzkich lęków. Może być jak w filmach von Triera, skąd dociera do nas skowyt człowieczych dusz, wystawionych na żer upublicznienia lęków i słabości, które zniszczyć można jedynie przez zbiorowych nad nimi sąd. Samotność… czeka każdego, niezależnie, czy opowie o swoim dzieciństwie w czasie reality show, czy skreśli te parę słów na blogu albo zamknie się w czterech ścianach swojego niepokoju w pogardzie dla świata, który go otacza.

Owo odosobnienie nie pojawia się tak zupełnie znikąd. Jak kiedyś, tak i dziś katalizatorem przemian jest sztuka, ziejąca na odległość nowym, wspaniałym światem. Uprzedmiotowione ciało, bezwzględnie traktowane skalpelem Gunthera von Hagensa z wyższością spogląda na tych, których zafrapowały obrazy nakręcone przez Jamesa Wana. A przecież różnic w tej sztuce nie doszukamy się żadnych. Ten sam poklask, znudzenie i chęć epatowania „przełamywaniem barier”. To co widzimy wpycha nas w samotność bez dna – jak zachować swoje ludzkie uczucia, skoro sztuka przestaje być sztuką, a jest tanim zawodzeniem zwierzęcych instynktów? Literatura? Darujmy sobie, jest równie skupiona na sobie, co celebryta wdzięczący się do kamery. To może malarstwo lub jej młodsza siostra fotografia? Akurat! Jedno i drugie niemiłosiernie spycha nas w taką samą głębię odseparowania, jak inne gałęzie sztuki.

To może muzyka? Ona jedna potrafi jeszcze skupiać tłumy w ekstatycznym przeżywaniu uniesienia. Słowa piosenek potrafią być niczym mantra. Powtarzane przez wyznawców pielęgnujących owo przepełnione euforią misterium. Lubo kiwających się w transowym upojeniu rytmem? Może w muzyce jest ratunek przed samotnością?

A może nie ma sensu się ratować? Trzeba zaakceptować zmiany, łyknąć z tej beczki dziegciu i iść śmiało w zaparte. Obudować swoją przestrzeń na tyle dużym ogrodzeniem, by owa izolatka nie wydawała się więzieniem. Sprokurować ku własnym celom różne dźwignie i wichajstry, które stworzą namiastkę społecznej konwergencji. Będziemy sami, a jednak nie do końca. Tędy droga?

Gdyby kogoś interesowała taka ścieżka, to The Blue Notebooks Maxa Richtera jest idealnym uzupełnieniem takiej drogi krzyżowej własnej alienacji. Muzyka niemieckiego kompozytora wpisuje się w ów smutek XXI stulecia. Drzewka wigilijnego namalowanego na ekranie iPada z wyświetlaczem Retina i pachnącego świeczkami olejowymi z Ikei. Domu jako twierdzy i świata opisanego algorytmem komputerowej prezentacji. Richter, balansując w niej gdzieś pomiędzy neoromantycznym preludium, a ambientowym tchnieniem naszych czasów proponuje nam muzykę, która jest. Po prostu JEST. Ani nie oczekuje poklasku, ani nie preferuje dominacji. Skupia się na słuchaczu o tyle, o ile on sam jest skupiony na sobie. Melodie? Ależ proszę, nawet można je zanucić, ale tylko wtedy, gdy muzyka brzmi obok. Kiedy się kończy, wrażenie wygładza się i wszystko znika, niczym fale, rozchodzące się koncentrycznie i coraz słabiej z miejsca, gdzie kiedyś wpadł kamień naszej uwagi.

The Blue Notebooks jest zatem swoistą wypadkową naszych czasów. Brzmi dostojnie, by nie powiedzieć patetycznie, a głos Tildy Swinton wpleciony w niektóre nagrania potęguje tylko poczucie otaczającej nas pustki. Richter wpisuje się tym samym w poczynania podobnych mu kompozytorów, którym ten stan trwania w cichej desperacji nie przeszkadza: skupieni na nieskończoności majaczącej na wyciągnięcie ręki za sprawą światłowodów doprowadzonych do naszych samotni cyzelujemy sobie te dźwięki, które wydają się zbitym w melodię harmonogramem odnalezionym w szumie fal. Albo stukocie kropel o parapet okna. To taka muzyka bez muzyki, ckliwość bez ckliwości, nieuchronności bez wybawienia. Słychać w niej smutek Einaudiego i wyrachowanie Eno. Błogosławieństwo Glassa. Zapomnienie, jakiemu ulegli prawie wszyscy z XIX wiecznych romantyków. Oto finał tej historii. Oto muzyka bez celu i nie do ogarnięcia. Zamglona, rozedrgana i zupełnie pozbawiona nadziei. Ale, cholera… przepiękna.

Tekst pierwotnie ukazał się w serwisie artrock.pl