Symfonie przyszłości [cz. 1]
Morawskie Szlaki Winne a muzyka elektroniczna
Nie ma przypadków! Otóż… jak przystało na moje trzy prywatne fascynacje: wino / rower / muzyka (kolejność wyliczanki przyjmijmy… dowolna, choć po prawdzie to wcale nie) historia będącej bohaterem tego wpisu muzyki obecnie nazywanej elektroniczną zaczyna się… tam, gdzie rowerowe Morawskie Szlaki Winne. Czyli w południowomorawskim mieście Znojmo. Tamże, na początku XVIII stulecia pastor znojmowskiego kościoła Václav Prokop Diviš zbudował urządzenie nazwane Denis D’or, czyli „Złoty Dionysis”. Opisywane jest ono jako „orkiestrion” ze względu na jego zdolność do naśladowania dźwięków instrumentów dętych i smyczkowych, i często uznaje się je za pierwszy elektroniczny instrument muzyczny. Diviš podobno ładował struny instrumentu tymczasowym ładunkiem elektrycznym, aby w jakiś sposób „oczyścić i poprawić jakość dźwięku”, co doprowadziło do tego, że instrument został opisany jako „elektroniczny instrument muzyczny”. Wykonano podobno jeden egzemplarz tej „maszyny”, ale – ze względu na brak jakiejkolwiek dokumentacji – nie znamy ani jej możliwości, ani zakresu działania.
Weryzm? Wagneryzm? Bussonizm!
Ale gdy Ferrucio Bussoni, włoski kompozytor, pianista i pedagog napisał w 1097 roku esej pt. Zarys estetyki nowej muzyki zapowiadający erę muzyki wykonywanej za pomocą wyłącznie instrumentów elektronicznych z pewnością mało kto wtedy spodziewał się, że świat (przypomnijmy, na początku XX stulecia radio dopiero raczkowało, a samolot braci Wright przeleciał swoje przełomowe 12 metrów pokonał ledwie 4 lata wcześniej) tak znacząco przyspieszy. Że za chwilę wybuchną wojny, w czasie których ludzie będą latać i strzelać do siebie w powietrzu przy użyciu aparatów mechanicznych, a rakiety wzbiją się na wysokość niedostępną dotąd dla żadnego żywego organizmu. A może jednak Bussoni wiedział coś, co nam umknęło? Najwyraźniej, skoro uznawany jest za proroka muzyki elektronicznej.
Smaczku tej historii dodaje kilka kwestii. Pierwsza, że Bussoni był niezwykle niechętny włoskim werystom, uważając, iż muzyka nie powinna być spychana na drugi plan przez koncepcje fabularne (no taki np. Roger Waters zdecydowanie tego nie lubi!) podporządkowujące muzykę jakiemuś lejtmotiwowi. Nadto, że niemiecka szkoła operowa (czyt. wagnerowska) to sztuka przegadana, oparta o nużący motyw przewodni, który zabija sztukę (a więc i muzykę zarazem), z czym się akurat zgadzam. A trzy… że przy pomocy instrumentów elektronicznych, po latach, jego główne wizje wcielili w życie niemieccy instrumentaliści i muzycy. I tak oto, po tym przydługim wstępie dochodzimy do…
... głównego bohatera niniejszego wpisu...
A przynajmniej Jego mało znanego i długi czas niedostępnego w sprzedaży albumu. O kogo chodzi? Zaraz się wszystko wyjaśni.
Dobrych kilkanaście lat temu, zupełnie przypadkiem trafiłem w sieci na płytę „Cello” Klausa Schulze. Muzyka elektroniczna wówczas stanowiła ważną część mojego życia, a „Cello” wpasowało się idealnie w ten mój nurt zainteresowań elektroniczno – klasycznych (i stąd jej miejsce tu, w Klasycznej Niedzieli). Album jednak wtedy był w sprzedaży samoistnej już niedostępny, płytę otrzymałem przegraną („hej, zgrałem ci to na złotego cdr’a, będzie na wieczność”) od znajomego i zasłuchiwałem się przez te wszystkie lata. Nie szło jej kupić, bo „Cello” było dodatkiem, tak, dodatkiem do limitowanego boxu z oficjalnymi albumami Klausa Schulze. Boxu, wg artysty nie wznawialnego (raz, że nie taniego, a dwa… ano że mimo wszystko dyskografia niemieckiego el-muzyka to nie nakład idący w miliony, bo to nie popularność, co jakaś tam chwilowa gwiazdeczka pop). I tak sobie to trwało, albumu na CDR się raz po raz słuchało, aż złota płyta, która miała działać przez wieki, przestała działać w ogóle. No i smuteczek…
Teraz czas na małą dygresję muzyczną, ale od tematu nie odchodzimy.
Już nie pamiętam jak i kiedy wpadłem na muzykę innego niemieckiego „bussonisty”. W każdym razie Nils Frahm tak pięknie zastąpił swoim „Says” odmawiające współpracy z odtwarzaczem „Cello„, że prawie zapomniałem o moim Mistrzu. Aż… umarł. 🙁 Ano tak. Pożegnaliśmy w tym roku dwóch wielkich mistrzów muzyki elektronicznej. Vangelisa i Klausa Schulze.
Przejrzałem tamtego lutowego wieczoru swoją płytotekę, wyciągnąłem m.in. złotego cdr’a i wkurzony, że nie chce grać zabrałem się do szperania w sieci. I… tadam! Okazało się, że „Cello” zostało właśnie wydane w trzypłytowym boxie „La Vie Electronique 15„! Ha! Jakby tego szczęścia było mało, to box zawiera blisko oiemdziesięciominutowy utwór Nuff Said! (CD1) oraz zapis rewelacyjnego koncertu (polecam zwłaszcza „La Tolleranza„) z Bolonii, z 15 grudnia 1998 roku. Wszystkie utwory to absolutnie porywające dzieła muzyki elektronicznej. Warto po ten album sięgnąć…