Gabriel Fauré – Requiem d-moll, op.48
Philippe Herreweghe & Orchestre des Champs Elysées
Moje ulubione… Requiem. Heh, wbrew pozorom, to wcale nie najsłynniejsze dzieło Mozarta, nie Verdiego a … kompozycja właśnie Gabriela Fauré. I to koniecznie w wersji Orkiestry Pól Elizejskich prowadzonej przez Philippe Herreweghe. Mimo, iż belgijski dyrygent jest jednym z prekursorów autentyzmu w muzyce, specjalizującym się głównie w dziełach … Jana Sebastiana Bacha, to właśnie względem Fauré mam do niego największą słabość.
Króciutko o zatem o Philippe Herreweghe. Założyciel i kierownik chóru Collegium Vocale Gent, a także wspomnianej wyżej Orchestre des Champs Elysées. Kierownik artystyczny Królewskiej Filharmonii Flamandzkiej w Antwerpii. Słowem… od lat ważna persona w muzyce barokowej. Wielokrotnie wypowiadał się, że jego interpretacje muzyki mają na celu odtworzenie pierwotnych warunków wykonywania i instrumentacji tejże. Czy mu się to udało? Trudno powiedzieć, bo jak zwykle w takich przypadkach postrzegany jest jako postać kontrowersyjna. Zwłaszcza te jego „bachowania” odbijają się od ściany do ściany. Od uwielbienia jednych, po krytykę drugich. Na szczęście nie Bachem się zajmujemy, a Gabrielem Fauré, więc spieranie się autorytetów pozostawimy poza krawędzią teraźniejszych zainteresowań. Przejdźmy więc do wspomnianego dzieła.
Requiem op. 48 jest o tyle ciekawe, że… przynajmniej porównując do najsłynniejszego, czyt. mozartowskiego Requiem w muzyce ma jedynie siedem części (że o Verdim nie wspomnę). I tak… oto mamy Introit połączony z Kyrie, Offertoire, Sanctus, Pie Jesu, Agnus Dei – łącznie z Lux aeterna, a także Libera me oraz In Paradisum. Różni się zatem od konwencji requiem opartej na soborze trydenckim i potrydenckim rozumieniu pojęcia ‘msza żałobna’. Przede wszystkim nie ma w nim – co wydaje się mimo wszystko niesamowite – części Dies Irae (no, może z wyjątkiem jej ostatnich dwóch wersów („Pie Jesu Domine, dona eis Requiem”), które jednak zostały opracowane przez Fauré jako osobny fragment muzyczny. Brak Dies Irae (kiedyś dla mnie niewyobrażalny) rekompensuje z nawiązką ów „nowy” kawałek. Bo Pie Jesu zdaje się być magnum opus kompozycji – całość requiem skupia się wokół tej niespełna czterominutowej części. Wszystko, co przed nią, i wszystko, co po niej zdaje się wynikać z pięknej, melodyjnej, przejmującej partii solowej, śpiewanej przez sopranistkę głosem pełnym nadziei i jakiegoś takiego wewnętrznego szczęścia. Kolejna zmiana, w stosunku do „klasycznej” formy to włączenie przez kompozytora dwóch części nienależące do liturgii mszy żałobnej, ale pochodzące z liturgii obrzędów pogrzebowych: Libera me oraz In Paradisum.
Kompozycja została przez francuskiego kompozytora napisana na przestrzeni kilku lat. Wielokrotnie też ją przerabiał, dodając co i rusz nowe instrumenty do wcześniejszego składu orkiestry. Wersja zaprezentowana na płycie wydanej przez wytwórnię Harmonia Mundi to orkiestracja tego dzieła z 1901 roku, dokonana przez samego autora na potrzeby tzw. dużej orkiestry i wielkich sal koncertowych.
Brzmienie płyty idzie w parze z perfekcją wykonawczą. Słucha się tego z przyjemnością, ale jak może być inaczej, skoro Gabriel Fauré, zapytany o dedykację tego utworu (myślano pierwotnie, że kompozycja postała w hołdzie dla zmarłego ojca) odpowiedział: “My Requiem was composed for nothing… for pleasure, if I may say so”
Zapomniałbym! Na płycie znajduje się jeszcze symfonia d-moll Cesara Francka. Cóż, na kolana nie rzuca (ale po Requiem Fauré mało co mogłoby rzucać), więc gdyby jej tam nie było, nikt by nie zauważył. Wiem, lekko wredne to było, ale cóż… zawsze możecie mieć inne zdanie.
No, a grają i śpiewają tak. Na wokalu, jak się to kiedyś zwykło mówić – Johannette Zomer.