Mozart Wolfgang Amadeus: Requiem

Bach Collegium Japan & Masaaki Suzuki
Carolyn Sampson, Marianne Beate Kielland, Makoto Sakurada, Christian Immler

Krótko będzie, bo – jako się kiedyś rzekło – nie lubię mozartowskiego Requiem. Jakoś do mnie nie przemawia. Jako całość rzecz jasna. Wyjmując zeń poszczególne fragmenty jest już lepiej. Ale tak w ogóle to już nie bardzo. Mam trzy wykonania tej kompozycji (no jakże, inaczej wszak nie wolno), ale słucham jej rzadko ogromnie. Albo jeszcze rzadziej. Nigdy w całości. W każdym razie nie pamiętam, kiedym ostatnio grał je w całości…

Swego czasu, będąc w Music-Island, podczas wymiany zdań na tematy muzyczne, zupełnym przypadkiem (ja w każdym razie kwestii nie poruszałem) jakoś tak od słowa do słowa doszliśmy do wspomnianego Requiem. Skrzywiłem się i dalej w trans wyrzucać z siebie całą niechęć do słynnej mszy. Mówię zatem, że nie lubię, że takie, siakie, owakie… a na to z rozbrajającym uśmiechem interlokutor powiada: fanem Requiem może i nie jesteś, ale jesteś fanem Suzukiego.

Nosz co było robić? Wziąłem…

I bardzo kurcze dobrze że wziąłem. Już nawet nie chce mi się piać peanów, że wydał to BIS, więc dźwięk to maestria. Ba, nie będę się wywnętrzał, że nośnik to SACD, więc wielokanałowo to uczta jest normalnie (tego Karajana nieszczęsnego w SACD to miażdży po prostu). O tym, że występuje tu najulubieńszy z moich (a w każdym razie jeden z najukochańszych) sopranów w historii współczesnej muzyki dawnej… to już choć okropnie nie chcę, to jednak muszę powiedzieć. Genialna, jak zwykle Carolyn Sampson. I Masaaki Suzuki, który prowadzi te swoje ansamble jak zwykle – perfekcyjnie. I jakby tego mało było uzupełnia treść Requiem fragmentem Amen, odtworzonym na podstawie berlińskiego szkicu odnalezionego w 1960 roku. Uff…

I dlatego, choć początkowo zupełnie nie miałem serca do tego albumu – teraz nie mogę się odeń opędzić. Ta czystość głosów śpiewaków. Ten dynamizm i liryka chórów. Nieustająca dbałość o szczegóły. Absolutystyczna fasada i wnętrze rodem z dwóch sąsiednich epok. Postbarokowy religijny sznyt i prawie romantyczne uniesienia. Zaiste, genialny album. Może i nie lubiłem tego Requiem, ale… świat się zmienia… jak mawiała Galadriela we wstępie do filmu Władca Pierścieni.

Porywający album. Genialny. Biegiem do sklepów albo internetów… bo właśnie mamy 5 grudnia, a to dobry powód, by Mozarta wspomnieć.