Accordone: Il settecento napoletano

Kontynuując wątek z zapowiedzi… Il settecento napoletano jest ważny jest przede wszystkim z jednego powodu: otóż artyści z Accordone biorą na warsztat utwory kompozytorów mało znanych. Albo nawet zupełnie nieznanych. Słusznie, bowiem jeśli zachowywać w pamięci i dla potomnych muzykę z dawnych czasów, to trzeba sięgać do wszystkich zachowanych źródeł. Nawet tych niekompletnych – postać taka jak Guido Morini bez problemu przecież poradzi sobie z aranżacją utworu. Ale ale… nie uprzedzajmy faktów.

Zatem zaczyna się od kantaty neapolitańskiego nauczyciela muzyki – Giuseppe Porsilego. Tyle o nim wiadomo, co nic. Ano, że kształcił się w mieście u stóp Wezuwiusza, że potem wyjechał na dwór hiszpański, do Barcelony i Madrytu. Tam trochę muzykował dla El Hechizado, a po jego śmierci dla ówczesnego króla Neapolu, Karola III. Później jednak przeniósł się do Wiednia, na dwór cesarza Karola VI Habsburga, gdzie pozostał aż do śmierci. Do naszych czasów przetrwało niewiele jego dzieł, a jednym z nich jest czteroczęściowa kantata świecka opowiadająca historię rozkochanego i szukającego miłości rybaka. Właśnie ta, której dźwięki usłyszymy na początku. Beasley śpiewa ją tak, że faktycznie mam wrażenie, jakby robił to wchodząc do portu, zrezygnowany po kiepskim połowie. Myśli sobie: skoro mi nie poszło na morzu, może będę miał szczęście w miłości? Ta aria – romanella  jest ozdobą całej kompozycji. Ładna melodia, ze świetną partią skrzypiec i równie udanym śpiewem, cóż, brzmi to zaiste uroczo. Zwłaszcza w drugiej części, gdy delikatny wokal Beasleya („all’aria de lo maro e alla marina…”) kontrapunktują skrzypce. Pięknie. Pozostałe części kantaty Porsilego niestety już takie śliczne nie są – to nie tak, że narzekam, jednak bądźmy szczerzy – szału nie ma.

Zmiany nastroju nie przynosi kolejna kompozycja. Jej autor, Gulio Cesare Rubino (o którym wiadomo jeszcze mniej niż o wspomnianym wyżej Porsilim) tworzył prawdopodobnie na przełomie XVII i XVIII stulecia w Neapolu. Tam też odnaleziono manuskrypt z jednym z jego utworów: kantata Lena, świecka rzecz jasna, to swoisty lament za utraconą miłością. Kobieta porzucona przez kochanka rozpacza nad swoim losem. Jest więc smutno i rozpaczliwie, co Accordone oddają idealnie. I choć w gruncie rzeczy zdajemy sobie sprawę, że życie to nie tylko piękne i miłosne chwile, to jednak nadmiar tego żalu przytłacza. Lena brzmi więc bardzo minorowo, tak bardzo, aż się nie chce doń więcej wracać…

Pewna odmiana czeka nas za sprawą… kolędy. Quanno nascette Ninno a Bettlemme Alfonsa M. de Liguoriego  to nic innego, jak Tu scendi dalle stelle (Zstąpiłeś z gwiazd dalekich) tyle tylko, że z pierwotnym tekstem w dialekcie neapolitańskim. Ta kolęda we Włoszech uznawana jest za jedną z najważniejszych pieśni okresu Bożego Narodzenia. O tej kompozycji Giuseppe Verdi powiedział kiedyś, że bez niej Boże Narodzenie nie byłoby Bożym Narodzeniem. I słychać to na albumie Accordone. Prześliczny, delikatny śpiew Beasleya oraz stonowane brzmienie wspomagającej go orkiestry… o tak, to zdecydowanie jaśniejszy moment albumu.

Najsłabiej w tym towarzystwie wypada ScarlattiJego Ammore, brutto figlio de pottana to kantata napisana w dialekcie neapolitańskim, prawdopodobnie w schyłkowym okresie jego kariery. Ani samo dzieło, ani jego interpretacja nie robi jednak na mnie wrażenia.

To już lepiej, zdecydowanie lepiej wypada ostatni na albumie utwór. To napisana w stylu neapolitańskim kantata… współczesna. Muzyka – to dzieło Guido Moriniego, tekst napisał Marco Beasley. I trzeba przyznać, że obaj panowie postarali się. Kompozycja bowiem zupełnie nie odstaje od poziomu tych „dobrych” fragmentów niniejszego albumu, zarówno śpiew, jak i partie orkiestry sprokurowano tak, że nic im nie da się zarzucić. Jak dla mnie – bomba.

Il settecento napoletano zawiera nadto dwa utwory instrumentalne. To dwie sonaty skrzypcowe z towarzyszeniem basso continuo. Pierwsza autorstwa Nicoli Matteisa. Włoskiego skrzypka, który w Londynie przeszedł drogę od pucybuta do milionera tylko po to, by wszystko stracić i ostatecznie umrzeć w nędzy. Jego sonata a due violini e basso jest z pewnością jaśniejszym punktem albumu, podobnież zresztą jak drugi z instrumentalnych kawałków: utwór sonata a tre violini a continuo Angelo Ragazziego. Owszem, w tej to muzyce pobrzmiewa lekkie zmęczenie upałem. Neapolitańskim słońcem, które pali niemiłosiernie w lipcowe południe. Jest zatem melodyjnie, ale zarazem ciężko i skwarnie, a muzyka wręcz próbuje przebić się przez zastygłe powietrze. Czy jej się to udaje? Zanim to zrobi, skończy się pierwsze allegro, a następujące po nim grave to już obraz faktycznej stężałej, neapolitańskiej sjesty. Która nigdzie się nie śpieszy i na wszystko ma czas. Ożyje co prawda za sprawą finałowego allegro, ale tylko na chwilę, bo słońce już zaszło i czas na odpoczynek…

Co tu kryć – ten album utknął mi gdzieś między półkami, bo mam go już jakiś czas. Accordone i Marco Beasley w Klasycznej Niedzieli pojawili się nagle i sporo namieszali, a dwa opisane tu wcześniej albumy to faktycznie taka część muzyki klasycznej, którą każdy znać powinien. Il settecento napoletano daleko od tej jabłoni nie padło, aczkolwiek w jej cieniu jednak nie leży. Parafrazując: dobre to, choć odrobinę klasyczne. Warte posłuchania, ale… no właśnie, ale…