Antonio Carlos Jobim – Stone Flower [1970]
’1″Tereza My Love” [4:23] / 2. „Children’s Games” [3:30] / 3. „Choro” [2:10] / 4. „Brazil” [9:45] / 5. „Stone Flower” [3:21] / 6. „Amparo” [3:41] / 7. „Andorinha” [3:32] / 8. „God and the Devil in the Land of the Sun” [2:23] / 9. „Sabia” [3:58]
Antonio Carlos Jobim – piano, electric piano, guitar, vocals / Harry Lookofsky – violin / Joe Farrell – soprano saxophone / Urbie Green – trombone / Hubert Laws – flute / Ron Carter – double bass / João Palma – drums / Airto Moreira – percussion / Everaldo Ferreira – percussion / Deodato – guitar, arranger
„…Chudy zasiada do pianina, uderza dwa dźwięki, dwa C, potem jeszcze dwa… i wszyscy zaczynają się kołysać, a Chudy ma w oczach ten sam smutek, co zawsze…”*
Ejże, koleś, rzekniecie, lato akurat mamy. Ano mamy. To jaki smutek? Gdzie tu miejsce na jakieś kołysanie? Pomyliłeś okresy? No tak się składa, że nie bardzo. Zatem…
… zapalam papierosa. Pierwszego po latach, ba, ja już nawet zapomniałem, jak to smakuje. Krztuszę się dymem za pierwszym razem, cóż, w moim wieku takie symptomy nastoletniego odrętwienia to świetliste niedopowiedzenie upłynnionej za złoty chronometr młodości. Zaciągam się więc dymem po tylu latach pogardliwej nienawiści i czuję, jak te wszystkie recepty na długowieczność zwijają się w żarze tytoniowej tęsknoty za światem, do którego przynależy nieznajoma ze stolika w drugim kącie baru. Błyska zębami w uśmiechu, szelmowska Marylou, prawdziwa Tereza My Love – myślę sobie – i szybko zaciągam się powtórnie dymem, by ukryć odruch kaszlu zbliżający się niechybnie po mojej inicjacji sprzed chwili. Piołunówkę – mówię do barmana, co akurat się napatoczył – nie mogę wyzwolić spod przemożnego wspomnienia, zakorzenionego w kącikach smakowych od czasów, gdy zobowiązania kończyły się na obietnicy telefonu. Patrzę więc na mityczną piękność jak nastolatek, piję wódkę już nie jak jakiś młokos, a w tle kolejne osoby wychodzą na parkiet, by wymieszać w sobie alkoholowy bezmiar namiętności z zapomnieniem. Co mi tam – myślę – i ruszam wmieszać się między nie, oczarowany dyskretnym tchnieniem bossanovy, rozpościerającej się po parkiecie na równi z papierosowym dymem.
Ech, to brazylijskie jazzowanie – nachodzi mnie, gdy opatulony we wspomnienia rodem z dziecięcych zabaw przystaję na moment przy barze. Children’s Games, rozbrzmiewające jednak zaraz po chwili wytchnienia, z tym frazującym, tak cholernie amerykańskim, nad wyraz rozgadanym fortepianem, choć w sumie to przyszpilonym do partytury prawą li tylko ręką pianisty zaczynają się melodią wszech i wobec łaknącą ochłody.
Owo uspokojenie nadchodzi zaraz. Choro, podające swe fortepianowe akordy w tak wysmakowany sposób. Piękne tancerki nagle objęły swoich partnerów, wirując w tańcu zupełnie pozbawionym wyuzdania. Jest mile, by nie powiedzieć, że nazbyt. Taka prawie-że sjesta. Uff… na szczęście jednak nie trwa to długo. Zaraz po chwili wraca rozpromieniona bossanova. W skromnych partiach basu, w postukiwaniu instrumentów perkusyjnych, w łagodnym szepcie elektrycznych organów odnajduje się nagle głos wokalisty. Brazil… braaazzzill… śpiewa, a powietrze wręcz eksploduje energią i zapamiętaniem. To taki jazz, którego nie zapomnisz, jeśli tylko dane ci było postawić stopy na parkiecie podczas klasycznej brazylijskiej samby. Ech… chciałoby się, by tak grali w nieskończoność. Brazil, you brazil, brazillero…
Wytchnienie. Wreszcie wytchnienie po opętańczym tańcu we dwoje. Łyk… (o rany, przecież ja nie pijam!) … wody, powiew wieczornego wiatru, gdy ktoś otworzył drzwi i stanął w nich niezdecydowany czy zostać, czy wyjść? Wyjść, jeśli drinki, muzyka, piękne kobiety zbyt uderzyły ci do głowy. Orkiestra gra właśnie Stone Flower, to jego niezdecydowanie i zakręcony rytm wcale nie pomaga w decyzji. Napiłbym się, ale nie wody, Rosjanie ze stolika obok, pobrzękując złotą biżuterią wołają, że woda jest dla zwierząt. Idę więc, siadam przy barze, zamawiam wódkę, a Amparo wybrzmiewa stonowanym, zamyślonym szeptem fletu Huberta Lawsa.
I wtedy zapach perfum tuż obok dowodzi, że Marylou właśnie wróciła z pudrowania noska. Dobrze się składa, bo zespół namyślił się i tak od ręki zaczyna kolejną bossanovę. Jeszcze bardziej refleksyjną, wyśnioną i pełną blasku. Patrzę jej w oczy, zastanawiając się, czy to saksofon jest pijany, czy też ja? Wytańczyć. Wytańczyć i wyszumieć się, wepchniętym w karnawałowy blichtr nocnych klubów, kolejnych spojrzeń, taksowania strojów i tego, co każdy najpierw zauważa u drugiej osoby. God And Devil In the Land of The Sun… albo raczej In the kindom of the dance. Nieistotne, bo z jakiegoś powodu jednak nie można się oprzeć. Zadymione lokale, jazzowe schadzki, zimna wódka czy wytrawne wino. Ech…
Ta muzyka. Próbuję przebić się przez tytoniową mgłę wiszącą w półmroku lokalu i dojrzeć zespół, który namiętnie sugeruje rozwiązłość siedzącej naprzeciw piękności. Skądś znam tę rozanielone dźwięki. Niechybnie mają więcej lat niż ja, ale słucha się ich bezwzględnie upajająco. W sumie – nic dziwnego. Antonio Carlos Jobim przecież stworzył dzieło niechybnie ponadczasowe. Akurat na takie właśnie chwile..
I pamiętajcie: Com água, não
*cytat? On the road Jacka Kerouaca…