Chopin, Fryderyk: Piano Concertos 1 & 2
Jan Lisiecki – fortepian
Howard Shelley & Sinfonia Varsovia
Jestem uzależniony. Pewnie to już gdzieś napisałem, ale taka prawda. Nie, nie tylko od roweru. O muzyki też. TAKIEJ MUZYKI. Bo koncerty fortepianowe Frycka to dla mnie kwintesencja ABSOLUTU. Nie ma nic (no prawie), co stanąć mogłoby bez strachu w jednym szeregu i konkurować
o moje względy z równą siłą. Koncerty fortepianowe Fryderyka, te dwa arcydzieła młodzieńczej pasji i entuzjazmu zakuły moją duszę w swoje kajdany onegdaj w czasach, w których o muzyce klasycznej właściwie nie myślałem, praktycznie jej nie słuchałem i generalnie królowała w moim pokoju muzyka zupełnie innego rodzaju.
Coś – nie pamiętam już na dobrą sprawę co – sprawiło, że pochyliłem się nad tymi utworami. Wewnętrzny żar polskiego ducha? Romantyczne marzenia o świecie, którego (już) nie ma? Przekonanie, że tylko w muzyce tkwi nasza nadzieja na przyszłość? Nie mam pojęcia. Music was my first love mówi nam tekst znanego amerykańskiego standardu rozrywkowego i nie sposób się z tym nie zgodzić.
Muzyka. Koncert. Fortepian. Chopin. Romantyzm. Tęsknota. Blichtr. Miłość. Rzeczpospolita. Ten ciąg pozornie przypadkowych, nic nie znaczących słów zestawionych razem przez … tym razem Jana Lisieckiego, młodego pianistę rodem z … no właśnie skąd? Urodzony w Calgary, mający polskie obywatelstwo pianista w chwili nagrywania tych dwóch koncertów dopiero wchodził na ścieżkę sławy. Nasz ci on – parafrazując okrzyk sienkiewiczowskiej Danuśki – i nie oddamy go nikomu. Że urodził się, mieszkał i kształcił w Kanadzie? Phi. „Oczywiście, czuję się Polakiem i jestem z tego dumny. To, że urodziłem się w Calgary, to tak naprawdę w tej chwili dużo nie zmienia” powiedział swego czasu sam zainteresowany i na tym pozostańmy.
A zatem – wspomniany ciąg niby nie związanych ze sobą wyrazów powiązanych ze sobą talentem polskiego pianisty to muzyka absolutnie wyjątkowa. Ponadczasowa. Niezmiennie piękna. Młodzieńczo lekka i zachwycająco uczuciowa. Te wszystkie chwile, które poświęcicie na obcowanie ze zwiewnym dźwiękiem stainway’owskiego fortepianu i równie wymuskanymi partiami orkiestry prowadzonej przez Howarda Shelleya pozostaną bowiem w was na zawsze. A jak w kimś nie pozostaną, ten – cóż – stracony jest już dla muzyki. Zapada w niebyt, skąd nie ma ratunku. Nie ma rozkoszy słuchania, nie ma nadziei romantycznego, rozedrganego cierpienia, jakiego każdy w swoim życiu winien choć raz doświadczyć. To taka rzeczywistość, której nie opisuje – bo nie może – żadna matematyczna prawidłowość. Chcecie porządku? Szukajcie go u Bacha. Chcecie poklasku? Kłania się Mozart. Chcecie gniewu – witamy na salonach Beethovena. Tu nie masz nic takiego, jest li tylko radość, entuzjazm, finezja i żywiołowe, poetyczne w swoim wyrazie piękno, którym Jan Lisiecki – pozwólmy sobie na ten mały, aż zdumiewający szczegół z jego biografii – piętnastoletni wówczas (w chwili rejestrowania tych koncertów!) pianista wcale nie szafuje, ani nie epatuje. On je po prostu tworzy lekką ręką (no dobra, rękoma) a my, słuchacze siedzimy po prostu sobie z otwartymi ustami. Ech…