Il Terzo Suono: War and Faith
Il Terzo Suono, Daltrocanto, Chorus Beatorum, La Fenice, Il suonar Parlante / Fagotto
A otóż i przed nami ludzie Renesansu. Andrea Gabrieli, Gregorio Mainerio, Clement Jannequin, Claudio Merulo i Matthias Hermann Werrecore. Co tu dużo gadać – niektórzy już znaleźli swoje miejsce w Klasycznej Niedzieli. Wystarczy wspomnieć znakomite dzieło A New Venetian Coronation prześlicznie nagrane i zaśpiewane przez… (nazwa wcale nie przypadkowa) Gabrieli Consort & Players, czy przepiękną A Christmas Collection, na której co prawda mistrz Andrea musiał podzielić się miejscem i sławą z Heinrichem Schützem, ale obaj zaprezentowali się w materiale wręcz uskrzydlającym. Te wymienione wyżej albumy to kunsztowna i harmonicznie dopracowana muzyka, od której ciężko się było uwolnić. Ale to już było, zatem czas sięgnąć jednak po coś „nowego”…
Zatem War & Faith. Wojna i religia. XVI stulecie. Stulecie wojen. Coś jak obecnie III Rzeczypospolita. Chaos, obrzucanie się wyzwiskami i błotem, a potem co tam w rękę wpadnie i… na dobrą sprawę wojowanie wszystkich ze wszystkimi, z powodów właściwie każdych. Takie to były czasy. Tytułowe stulecie wojen nie ominęło również renesansowych Włoch, które między piciem wina, zabawianiem się z dzierlatkami, malowaniem obrazów i rzeźbieniem tych wszystkich cudów świata w kamieniu maszerowały sobie od miasta do miasta paląc i mordując jak popadnie. Oczywiście nie samodzielnie, tylko przy wydatnej pomocy pobliskich sąsiadów. Zaś na chwałę poszczególnych zwycięstw (i na pohybel pokonanym wrogom) powstały kompozycje zawarte na albumie wydanym przez niemiecką wytwórnię ARTS.
Nagrania, o których deliberujemy to utwory kompozytorów z czasu Odrodzenia. Prym wiodą tu dwaj Italczycy, wspomniany wyżej Andrea Gabrieli oraz jego mniej znany sąsiad z Parmy – Gregorio Mainerio (jak chcą źródła – ponoć Szkot, którego antenatom spodobało się pod włoskim niebem). Zwłaszcza na to drugie nazwisko proponuję zwrócić uwagę, gdyż Parmeńczyk to bardzo ciekawa postać. Nie dość, że obcokrajowiec (choć na dobrą sprawę wtenczas nie miało to specjalnego znaczenia), to na dodatek ksiądz, astrolog… a jak potem dopatrzyła się Inkwizycja – również hedonista, mag i nekromanta. Uff… miał człowiek zajęć bez liku, aż dziw bierze, że znalazł czas na komponowanie. Znalazł i dobrze, boć pisał rzeczy naprawdę świetne. I tak pierwszym utworem, nad którym warto dłużej się pochylić jest Magnificat Quinti Toni właśnie jegoż autorstwa. Niezwykła kompozycja, najbardziej chyba dostojne i zapadające w pamięć dzieło, jakie z tym albumem przyjdzie nam odkryć. Słychać w nim patos zwycięskich trąb, monumentalne brzmienie chórów przeplata się z niezwykle sugestywnymi partiami instrumentalnymi, wśród których znaczące miejsce zajmują werble i bębny – jak to na utwór z założenia militarny przystało. Kwintesencja tytułu jednym słowem: odwołania do Boga i szczęk oręża. Ani chybi – mordujmy ich wszystkich, Bóg rozpozna swoich.
Drugie znaczące dzieło to… też Mainerio i jego Magnificat Quinti Toni. Mniej sugestywnego walenia w tarabany, raczej bardziej dziękczynna, czy wręcz wotywna w kształcie to kompozycja. Zaczyna ją piękna partia chóru, przechodząca na chwilę w śliczną solową arię by zaraz wrócić w dwójnasób urokliwym monumentalnym śpiewem chóralnym. Dziś z perspektywy lat słychać, że Magnificat Quinti Toni powstało dokładnie pośrodku – gdzieś pomiędzy odchodzącym już w niebyt średniowieczem, a przebierającym nóżkami na horyzoncie barokiem. Odważniej wybrzmiewają tu damskie głosy (wiem, to dzisiejsza niezgodność – wtedy pewnie śpiewały te fragmenty chóry chłopięce), tak jakby posądzany o słabość do płci pięknej Mainerio nie mógł sobie odmówić tego szelmowskiego skreślenia kilku pięknych nut dla płci pięknej. Zacna – jak się to modnie dziś mówi – kompozycja.
A poza tym? Pijacko – żołnierski sznyt przemyca nam Flamandczyk Matthias Hermann Werrecore. Jego La Bataglia Taliana – poświęcona wspomnianej w zapowiedzi Bitwie pod Pawią to kwintesencja żołdackiego upojenia, krzyków, walenia w bębny i różnych rzeczy, które kojarzą nam się z walką. Ciekawe, bo zupełnie odmienne od dotychczasowych poczynań muzycznych dzieło, w którym chwile zupełnie nieziemskie przeplatają się z totalną degrengoladą.
To najdłuższe kompozycje. Co nie znaczy, że najwartościowsze. Obok bowiem dzieł Gabrieliego (nie wymienionych tu z nazwy) przejść obojętnie nie sposób, Toccata Primi Coni Claudio Merulo uwodzi monumentalnym brzmieniem organów, a La Guerre Clementa Jannequina to świecki hołd oddany bitwie pod Marignano, gdzie Francuzi i Wenecjanie pokonali Szwajcarów i Mediolańczyków w jednej z krwawych bitew tamtego okresu. Wszystkie pozostałe miniatury i większe madrygały to muzyka zupełnie pozbawiona przymiotu boskiego uduchowienia. Ładna, ale bardzo przyziemna.
I taki to album. Surowy, chwilami nie do zniesienia, momentami przepiękny, a czasami do bólu irytujący. Wart wysłuchania, ale czy będzie się do niego wracać? W całości… przypuszczam, że wątpię. Religia i wojna. Paskudne zestawienie. Cokolwiek byśmy sobie nie myśleli…