Każdy ma jakiegoś bzika…
Jedne są bardziej szkodliwe, inne mniej. Związane z różnymi sferami zainteresowań człowieka. Sprawiają bądź to przyjemność zbzikowanemu, bądź temuż osobnikowi i jego otoczeniu. No i są też takie, które do przyjemnych nie należą – i tymi się zajmować nie zamierzam.
Ten mój nieszkodliwy, acz zupełnie przyjemny bzik to zbieranie i słuchanie koncertów fortepianowych Fryderyka Chopina. Ogólnie rzecz biorąc obu (no fakt, dużo to ich nie ma) bez wyjątku. Kiedyś rzekłbym, że ze wskazaniem na koncert e-moll (który dziś jest koncertem nr 1, choć w sumie napisany został jako drugi, no ale co tam), jednak po namyśle stwierdzam, że oba kocham jak swoje dwa koty.
Na szczęście zwykle koncerty te są nagrywane (bo nie grane, co to, to nie) w komplecie, więc mam ich już trochę. Znaczy wersji. Konkretniej płyt z koncertami. Fakt, że słyszałem więcej niż mam, a nie posiadam wszystkich, które słyszałem, bo jedne z nich albo niestety nie dostąpiły łaski zapisu dźwiękowego dla potomności (szkoda), albo też niestety dostąpiły (też szkoda) i nic dobrego z tego nie wynikło.
Uf, napisało się, to czas na przerywnik muzyczny. By było zabawniej – będzie Chopin, ale nie w koncercie fortepianowym, a… Fantazji na tematy polskie, op. 13. Taki prawie koncert fortepianowy.
Wracając do tematu – zaczęło się to moje bzikowanie gdzieś w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Muzyka wówczas docierała do nas głównie z radia, odtwarzacz CD jawił się mi urządzeniem iście z kosmosu, a gramofon… właściwie dopiero-co kupiłem (hm… można nie wierzyć, ale za … pieniądze uzyskane ze sprzedaży prince-polo w Berlinie Zachodnim). Płyt było jak na lekarstwo, pamiętam, że po „Tak! tak!” Obywatela G.C. uciekłem ze szkoły i stałem w kolejce chyba ze 3 godziny. No, ale to wówczas był hit nad hity!
Miałem na szczęście zaprzyjaźnioną Panią Sprzedawczynię w księgarni (oczywiście już dziś nieistniejącej) w moim małym miasteczku. Zaprzyjaźnioną, dzięki czemu nie musiałem się obawiać, że np. Dzieła Wybrane Juliusza Słowackiego wydane przez Ossolineum lub inne rarytasy (dla przykładu … „1984” Orwella) przejdą mi koło nosa. W razie wątpliwości wyjaśniam, że książki to i owszem, zostawić mogła, ale hity na płytach winylowych nie wchodziły w rachubę, bo po prostu na tę moją wieś nie docierały!!! Zabawne, że właśnie też dzięki tej samej osobie w ręce wpadła mi płyta z zapisem historycznego koncertu.
Jakiego? Ano, Krystian Zimerman, zwycięzca Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina zagrał w finale tegoż konkursu właśnie jego I koncert fortepianowy e-moll. Zagrał w sposób tak niewyobrażalnie piękny, liryczny, przeszywający i cudny, że do teraz muzyka ta wzbudza we mnie poczucie wysłuchania jej „na kolanach”. Superlatyw mogłoby być więcej, ale to nie jest tematem tego wpisu. Może kiedyś uda mi się ten koncert w TYM właśnie WYKONANIU opisać. Póki co, słucham sobie tej płyty od czasu do czasu, zachwycając się nią za każdym razem na nowo i jeszcze mocniej.
Zaczęło się zatem od Zimermana, a później, chcąc nie chcąc wpadłem w ten ciąg, który trwa do dziś. Dobra, ponownie czas na przerywnik muzyczny. Znowuż ta Fantazja na tematy polskie, op. 13. Jej tęskna część druga…
Ano, taki to bzik zobrazowany muzyką nie na temat. No niby Chopin, i to solista z orkiestrą, ale niekoniecznie już w repertuarze koncertów fortepianowych. Będzie zatem okazja do nich kiedyś wrócić.
Może też wtedy podam, które koncerty lubię bardziej niż inne. Znaczy jaki artysta, poza wspomnianym Zimmermanem wywołuje u mnie dreszcze na karku, suchość w gardle i takie tam różne wrażenia rzędzianowego zatchnięcia się. A może nie? Się zobaczy. Zakończymy wpis ponownie Chopinem, i ponownie nie koncertem fortepianowym. Ale i tak będzie ślicznie, bo utwór pochodzi z albumu „The Golden Age of Romanticism”. Miłego słuchania.