L’Arpeggiata: Händel Goes Wild
Muzykę klasyczną (żachnijmy się: poważną, jak uparcie chcą niektórzy) nagrywa się dziś trojako. Są artyści, którzy szukają swojej drogi przez najbardziej dokładne i skrupulatne interpretacje starych dzieł, dążąc w ten sposób do wymarzonego absolutu. Począwszy od badań nad samą kompozycją, przez dbałość o brzmienie historycznych instrumentów, aż po kontekst, w jakim dana muzyka powstała i była wykonywana. Słucha się tego wręcz wybornie, zwłaszcza, gdy są to rzeczy mało znane, wygrzebywane gdzieś z przepastnych zakamarków starych księgozbiorów bibliotek czy klasztornych skarbców. Są też jednak i tacy, którzy muzykę klasyczną traktują jako swego rodzaju bazę. Podstawę do interpretacji, do poszukiwania nowych brzmień i nowych wzruszeń. Jeśli idzie z tym w parze znakomity warsztat – zwykle takie szalone pomysły sprawiają, że żywiej bije serce melomana. Że nagle, wsłuchując się z niby to znane od dawna dźwięki odnajdujemy w nich niezwykłej rangi emocje. Nowy, nieosiągalny wcześniej poziom liryki i żarliwości. Aż po czasie uzmysławiamy sobie, że to jest właśnie TAKA muzyka, jakiej zawsze chcielibyśmy słuchać.
No i są też tacy muzycy, którzy po raz kolejny nagrywają którąś tam wersję czterech pór roku czy innego Bacha. Czasami da się ich nawet posłuchać. Ale raz. A i to czasami nadto. Raz, nie więcej. Bo po co?
Oczywiście przepadam za klasycznie klasycznymi wykonaniami dzieł muzyki dawnej. Zachwyca mnie brzmienie instrumentów z epoki, czaruje kameralność niewielkich ansambli, które biorą na warsztat dzieła mistrzów renesansu, baroku czy klasycyzmu. Lubię posłuchać średniowiecznych chóralnych pieśni, które ukazują najbardziej, jak zmienił się świat na przestrzeni wieków. Jednak… te wszystkie rzeczy bledną, gdy nastawiam albumy L’Arpeggiaty. Gdy wpadam w wir muzyki barokowej i jazzu, tak wyśmienicie połączony w całość aranżacjami Christiny Pluhar. Jak na najnowszej płycie z muzyką Jerzego Fryderyka Händla.
„Händel Goes Wild”, wydany pod koniec 2017 roku album L’Arpeggiaty to kolejne dzieło traktujące muzykę klasyczną jako bazę do poszukiwań. Powiedzmy wprost – bardzo wdzięczną bazę, bo Händel jest wręcz wymarzonym kompozytorem do takich poczynań. Znakomite melodie, jakie Niemiec upakował w swoich utworach to zdecydowanie kapitalny podkład pod różnego rodzaju eksploracje. I to bez znaczenia, czy za podstawę naszych poszukiwań posłużą fragmenty instrumentalne, czy też arie i pieśni, w nadmiarze wręcz spisane wieki temu przez urodzonego w Halle kompozytora.
Zaczyna się – jak to zwykle u nich – od trzęsienia ziemi. Zaaranżowany na jazzowo fragment opery Alcina (HWV 34) to po prostu wulkan muzycznych doznań. Poczynając od frapującej pracy smyczków, przez porywające „dęciaki” aż po potraktowaną wręcz rockowo perkusję (i wtórujący jej fortepian). Sinfonia z Alciny to kipiąca energia sekcji rytmicznej, wybornie ornamentowana skrzypcowymi i fortepianowymi pasażami. Słucha się tego wyśmienicie, z jakąś taką lekkością i natchnieniem wręcz. Haendel musiał być szalony, twierdzi Christina Pluhar i … słuchając choćby tego otwierającego nagrania jestem o tym przekonany. Szalony… geniusz.
I tak jest na całym albumie. Utwory instrumentalne przeplatają się z ariami (np. ślicznie zaśpiewaną przez Nurię Rial arią Semele O sleep, why dost thou leave me), a żeby było ciut szalenie, to mamy tu i utwory Vivaldiego i Kapsbergera (przypominam: tytuł płyty Händel, nie Vivaldi czy inny barok, goes wild). Choć trzeba przyznać, że po jednym kawałku każdego nich. Poza tym króluje Jerzy Fryderyk. Jest więc cudna aria Almireny z Rinalda… ale… uwaga uwaga… bez wokalu, a Przybycie Królowej Saby z Salomona to już zupełna zabawa konwencjami i stylami w muzyce. Zdaję sobie sprawę, że to może się lekko nie podobać osobom nawykłym do tradycyjnych form, bo ansambl brzmiący niczym big-band znaleziony w zadymionej knajpie Nowego Orleanu jest tu naprawdę SZALONY, ale… w to mi graj. Ktoś kiedyś rzekł, że muzyka grana przez L’Arpeggiatę to „żywy barok”. O tak, zdecydowanie tak. Ta muzyka wcale nie skończyła się kilka wieków temu.
Co najważniejsze – proporcje szaleństwa zostały dość wyraźnie zakreślone. Nie popadamy tu w sztampę, nie ma udziwniania na siłę, przeciwnie – słychać, że znakomity warsztat artystów wykorzystany został do tych haendlowskich melodii w sposób absolutnie oszczędny. Żadnego narzucania swojej wizji… ot, po prostu gramy i… zobaczymy dokąd nas ta muzyka zaprowadzi. Ano, do nieba. Muzycznego nieba. Ech…
Niby przywykłem już, że co album L’Arpeggiaty, to WOW! Ale dalej udaje im się mnie zaskakiwać. Ot, nastawia sobie człowiek nieświadomie płytę i potem siedzi tak z otwartymi ustami przez te kilkadziesiąt minut. Arcydzieło. Szalone arcydzieło. Skoro więc tak, to posłuchajmy na koniec, jak na płycie Händla brzmi ten Vivaldi…