Ten lekko przydługi wstęp to zapowiedź krótkiej w sumie (bo jednak zgadzam się, że pisanie o muzyce to to samo, co tańczenie o architekturze) recenzji albumu Christiny Pluhar i jej ansambla L’Arpeggiata. Historii Orfeusza i Eurydyki poświęconego.
Nie, nie jest to pierwsze dzieło muzyki klasycznej, jakie powstało na kanwie tej opowieści. Opery, te mniej lub bardziej klasyczne pisali wcześniej wielcy kompozytorzy minionych wieków. I choć Christina Pluhar słynie z interpretacji dzieł dawnych mistrzów, to historię Orfeusza zapragnęła opowiedzieć nam na nowo. Z właściwym sobie rozmachem.
No właśnie: rozmach. Album Orfeo Chamán to dzieło wy-bit-ne!
Pluharowski Orfeusz, to niewidomy argentyński śpiewak Nahuel Pennisi. To jego rozpacz, wykrzyczaną otaczającemy światu, że zabito jego młodą żonę Eurydice (w operze pieśniarkę Lucianę Mancini) słyszymy. Przejmującą krzyk rozpaczy.
Scenerią zaś jest piekło współczesności, owa amazońska (lub każda inna padająca pod ludzkim pędem ku posiadaniu) puszcza, gdzie wielowiekowe drzewo ścięte w środku bujnego i dziewiczego lasu wskazuje, iż ów wspaniały związek, który łączy wszystkie żywe istoty z naszą Ziemią – umiera. Trochę to avatarowskie w swoim hollywoodzkim przekazie, ale przecież owo drzewo świata, święte ucieleśnienie połączenia między światami zaświatów i rzeczywistości, pojawia się w opowieści nieprzypadkowo. Bo jest używane przez szamana do podróży do świata duchów.
Zastosowana przez kompozytorkę wolta, jaką jest zwrócenie się w fabule i muzyce w stronę Ameryki Południowej, powoduje przeniesienie greckiego mitu do kultury szamańskiej, wciąż obecnej w Kolumbii. Czemu tam? Ano, bo niejako na życzenie i zlecenie Julio Mario Santo Domingo, dyrektora Teatro Mayor z Bogoty w Kolumbii ta opera powstała.
I dlatego nahualowski Orfeusz wraz ze swoim opiekuńczym duchem-zwierzęciem wyrusza w podróż poza świat widzialny, aby ocalić zagubioną duszę. W ten sposób łatwo jest połączyć i dostrzec paralelę między tymi dwiema kulturami, choć tak odległymi zarówno w czasie, jak iw przestrzeni. I ten Orfeusz z mitu greckiego, który potrafił poruszać się po światach, rozmawiać ze zwierzętami i przyrodą, nawiązywać kontakt ze zmarłymi staje się także tym szamanem, który swoimi darami jest jednością ze swoim otoczeniem, mając to możliwość pozazmysłowej komunikacji z otaczającymi go duchami. Niby dwa odległe światy, a zarazem całkowicie się przenikające. WOW!
Czemu na okładce płyty widnieje nazwa ansambla? Bo choć Christina Pluhar sama skomponowała i zaaranżowała większość muzyki do tej opery, to jednak za libretto odpowiada kolumbijski poetę Hugo Chaparro Valderrama. W melodiach zaś utykamy, niczym Orfeusz między światami: w połowie drogi między muzyką barokową z XVII-wiecznymi włoskimi czy niemieckimi klimatami, a tradycyjną muzyką z Ameryki Południowej – szczególnie tutaj z Wenezueli i Meksyku, która oferuje całą spójną gamę muzyki z różnych stylów, dostosowaną czasami, ale przede wszystkim do głosu wokalisty. Do charakteru postaci lub z atmosfery sytuacji. I porażającą melancholią. POLECAM!