W wieczór, wracając, słucha Filomeli Rozkosznej pieśni, patrzy, jak obłoki Płynną promiennie po niebios topieli. Żałuje wówczas, że dzień jasnooki Tak szybko gaśnie, jakby łzy anielej Kropla spłynęła w firmament głęboki.
Mhm, to John Keats.
Minimalizm. Muzyki i pejzażu. Czyli taka kwintesencja definicji nokturnu. Będącego zarazem bardzo spokojną, zrównoważoną i nastrojową, instrumentalną formą muzyczną inspirowaną poetyckim nastrojem, jak i landszafcikiem, prezentującym piękne okoliczności przyrody. Wszystko to, co zdawałoby się zaniknie, jeśli dalej będziemy czynić sobie Ziemię poddaną. Onże… znaczy ten minimalizm nieśmiało czasami puka do nas spomiędzy tych wszystkich chwil, które w blichtrze tego świata wydają się ważne. A nie są.
To skąd zatem te „Symfonie przyszłości” skoro wspominamy romantycznego poetę, pewnie w korelacji z jakimś pejzażem a’la Caspar Friedrich? Ano z powodu iż muzyka… Tony’ego Andersona ma w sobie właśnie taki niezwykły ładunek prostoty i romantycznego piękna. Że nieskomplikowane jej nuty nie mają prawa brzmieć z tak wyrazistą potęgą, a jednak brzmią. Że wydawałoby się, iż owe nastroje przeminęły nieodzownie, znikły gdzieś na przestrzeni wieków, a nadchodzące stulecia wysokiej technologii na zawsze poradzą sobie z tą nieokiełznaną ludzką słabością do marzycielstwa… a tu proszę, nic z tego.
Jest zatem w tej muzyce tło obrazów wszechświata, gasnących na zawsze na siatkówce zasypiającego po raz ostatni Roya Batty’ego. Tuż zanim padną słynne słowa o „łzach na deszczu”. Tak.. wróćmy do Keatsa. Pasuje on i do Andersona, i do Batty’ego też….
Czyż śmierć jest snem – gdy życie jest jak sen, Którego każda scena to widziadło Ulatujące sprzed oczu, a cień Nieprzeniknionej śmierci pada grozą nagłą? Dziwne, że błądząc ziemską ścieżką snu, Wśród klęsk i nieszczęść ostrych jak kamienie, Nie śmiemy myśleć, chociaż brak już tchu, Że ten cień, który kresem jest – to przebudzenie