The Cinematic Orchestra – Every Day [2002]
Jest już grubo po północy, gdy trzaskają drzwi na klatce schodowej. Wydawać by się mogło, że skoro Miasto nie zasypia (no bo co to byłoby wtedy za miasto?) to nie powinniśmy nic usłyszeć, a jednak. Taaa… to jeden z tych momentów, w których wielkomiejski szum – całkiem bez powodu – słabnie, jakby pokryła go powoli opadająca dźwiękoszczelna kurtyna. A wtedy dobiega nas, najpierw ciche, a potem coraz głośniejsze stukanie obcasów, jakieś nie wiadomo dlaczego słyszalne śmiechy i szepty… hałas uderzającego w posadzkę pęku kluczy tylko potęguje wrażenie tajemniczości. Chcielibyśmy spać, ale to, co się dzieje w korytarzu jest niczym kielich czerwonego wina, stojący samotnie na stoliku obok gramofonu, rozświetlany co i rusz blaskiem neonu z budynku po drugiej stronie ulicy. Kusi. Wabi. Zdaje się mówić: nie zostawiaj mnie. Wielkie Miasto nie zasypia, i my też nie powinniśmy, bo zza ściany już niesie się dźwięk harfy Rhodriego Davisa. Niesie się z razu delikatnie, a potem już tak, że nie da się spać. A gdy lekko chropowaty (wszak mamy już – jako się rzekło – grubo po północy) głos Frontelli Bass zaczyna swoje kołyszące memento: aaallll… all that you are… no dobra, zdecydowanie dziś nie zaśniemy.
Zaś puls Miasta nie zwalnia. Wcale nie dlatego, że napędzają go krzyki nocnych karetek, ani nie przez pisk autobusowych hamulców, zagłuszających trzepot skrzydeł spłoszonych gołębi. Puls Miasta nie zwalnia, bo jego krwiobieg to ludzkość. Ta, która pędzi przed siebie skryta za przyciemnianymi szybami aut. Ta sama, co patrzy w dal wzrokiem, którego nie sposób dotknąć, introwertycznie oddzielając się od świata wytłumiającymi słuchawkami. Mhm, dokładnie – dobrze myślicie: tętno Miasta karmi się nami, niczym zaskorupiały, wiecznie głodny stwór rodem z horrorów klasy c.
Interludium:
On tamtędy właśnie wracał z pracy. Przystanął na światłach, scrollując chyba listę muzyczną w apce. Z tego też powodu (fakt, że przez moment) zanim zaświeci zielone i dociśnie pedały, by pomknąć skrytą wśród drzew arterią słuchał owych dźwięków Miasta, spoglądając na otaczających go ludzi zza ciemnych okularów. Takich, jakie zapewne nosiłby Mozart, gdyby zrządzeniem losu pojawił się na tym ziemskim padole dziś, a nie w połowie osiemnastego stulecia. Ofkors, że Wolfi nie napisałby wtedy tych wszystkich koncertów fortepianowych (choć… znając brzmienie dziś produkowanych steinwayów czy yamah… to kto wie), wszak muzyka dziś jest zdecydowanie inna niż na przedpolu romantyzmu. Acz, skoro życie nie zna próżni – no właśnie – ku jakiej muzyce zwróciłby swoje wybitne ucho?
And now it seems
As if we’re used to the shegree
We made our beds
And now we hate where these beds be
I ten stukot obcasów na klatce schodowej, szum pędzących przed siebie – w zapewne ważnym celu – aut, wypełnionych kolejnymi bytami, czy delikatny plusk rzeki, docierający zza pasa zieleni – to wszystko właśnie tam jest. Nawet jeśli tego nie słyszycie za pierwszym razem – w końcu do Was dotrze. I będzie wspomnianym kieliszkiem czerwonego wina, wypitym samotnie w piątkowy wieczór, albo zmysłowym śmiechem nieoczekiwanej nieznajomej, dobiegającym z korytarza. Będzie cichym stukotem kocich łapek na kuchennej podłodze, trzepotem gołębich skrzydeł i zapachem świeżo parzonej kawy, rozchodzącym się z ogródków któregoś letniego poranka w sławnym Mieście. Takie nuty, raz zasłyszane będą z nami Każdego Dnia. Every Day…
Właśnie tak to wygląda. Każdego dnia. Popołudnia. Wieczoru. Nocy. Właśnie na takie chwile jest album The Cinematic Orchestra, świętujący właśnie swoje dwudziestolecie istnienia. Album o pięknie, samotności, wysokiej technologii i szumie ludzkich istnień w mrocznych uliczkach wielkiego Miasta. Album, który splata w sobie jazzowe inklinacje dwudziestowiecznych mistrzów i hiphopowe klimaty przesycone religijnym szaleństwem. Jak w tym cytowanym wyżej fragmencie All Things to All Men, tak znakomicie rapowanym przez Roots Manuvę.
Polecam!