The Sixteen: The Queen of Heaven

Zatem… jako się rzekło we wprowadzeniu – jesteśmy w punkcie wyjścia. Czyli recenzji albumu The Sixteen nagranego pod kierownictwem Harry’ego Christophersa. Tytułowego The Queen Of Heaven, na którego treść składają się dzieła trzech kompozytorów: Palestriny Missa Regina Caeli, dalej – niejako w kontrpropozycji do szesnastowiecznego mistrza polifonii mamy tu kompozycje Jamesa MacMillana, współczesnego nam twórcy. No i wspomniany w zapowiedzi recenzji Gregorio Allegri.

Pięciogłosowa msza Palestriny, jak to zwykle u włoskiego mistrza muzyki renesansu bardzo umiejętnie wprowadza nas w nastrój jakiegoś takiego nieprzymuszonego, acz zarazem radosnego uwielbienia. Nie wiem, jak ów kapelmistrz papieski to robił, ale te wszystkie melodie, którymi czaruje – również na recenzowanym dziele The Sixteen – są tak ujmująco piękne, lekkie i dotykające skrytych fragmentów tęsknej ludzkiej duszy, jakby człowiek faktycznie miał okazję obcować z absolutem. Co najistotniejsze, to palestrinowe kompozycje uzupełniono w finale albumu fragmentami Stabat Mater oraz antyfonami ze zbioru Pieśni nad Pieśniami. Tak samo wyjątkowymi i nie do opisania, jak otwierająca Missa Regina Coeli. Przewaga zamierzchłych czasów nad obecnymi jest wręcz przeogromna… dziś kościoły pustoszeją, ale nie ma się co dziwić, skoro tak już tam nikt nie śpiewa. O współczesnej architekturze sakralnej z ostrożności procesowej zupełnie się nie wypowiem.

 

Do rzeczy… po Giovanni Pierluigim „na warsztat” brytyjskiego chóru trafia James MacMillan, szkocki kompozytor, muzyk i dyrygent. I choć w swojej karierze poświęca on wiele czasu na badania nad muzyką dawną, to jednak w utworach religijnych prezentowanych przez The Sixteen słychać dwudziestowieczny ryt. Mimo, iż ta muzyka – The Strathclyde Motets – ma w sobie jakiś taki delikatny powiew danych wieków, to ponad wszystko przebija się jakaś taka zmierzająca ku atonalności, może nieświadomie, a może celowo – nie wiem. Dość powiedzieć, że macmillanowskie melodie szału nie robią. Owszem, da się ich nawet wysłuchać, i to z zainteresowaniem, ale… czar pryska, gdy do głosu powraca Palestrina. Albo Allegri. Oczywiście nie mogę nie dostrzec i w sumie to docenić sporej inspiracji, jaką dla MacMillana stanowiło dzieło Gregorio Allegrego. Bowiem kończące album The Sixteen macmillanowskie Miserere w sporych fragmentach do arcydzieła muzyki renesansowej się odwołuje. Lubo momentami wręcz nawet je cytuje. Fajnie, ale… muzyczna ikona dla psalmu 51 jest tylko jedna.

 

Miserere, owo słynne, perfekcyjne, wszechpiękne i nieopisywalne Miserere mei, będące muzycznym absolutem spisanym przynajmniej przez istotę nie z tego świata zostało na album Queen Of Heaven napisane jakby na nowo. Gregorio Allegri pozostawił po sobie tylko ten utwór (nie wierzę co prawda, że tam w Watykanie czegoś jeszcze piękniejszego lub równie znakomitego przed nami nie ukrywają, ot, takie prywatne węszenie spisków, a co!), więc badacze i entuzjaści muzyki dawnej prześcigają się w badaniach nad tym nagraniem. Koniec końców podobno Mozart zapisywał ten utwór ze słuchu („z głowy czyli z niczego” – jak mawiała kiedyś moja szefowa), ani chybi więc mógł coś pokręcić? Toteż kompozycja Allegrego znajdująca się w centralnym punkcie albumu The Sixteen jest… przede wszystkim inna. Różni się od oryginału, z jakim większość z nas miała kiedykolwiek do czynienia. I to różni się tak, że jeśli znacie ją na pamięć, to możecie mieć problem z zaakceptowaniem wersji Herry’ego Christophersa & Company. Przyznaję, sam miałem taki problem, ale… to minęło. Dziś uwielbiam tę pieśń na równi z wykonaniem Tallisów, a te współczesne odkrycia tylko nadają dodatkowego smaczku tej Muzyce. Muzyce, której – jestem tego pewien – istota ludzka napisać nie mogła. Przynajmniej samodzielnie…